Internet umarł. A ja po nim płaczę...
Kiedyś internet był jak dziki zachód — pełen wolności, chaosu i stron na darmowych hostingach, które wyglądały jak robione w Paincie po trzeciej kawie. Każdy mógł mieć swoje miejsce w sieci: blog, stronę o swoim kocie albo epicką galerię zdjęć z wakacji w Ustce. A dzisiaj? Dzisiaj klikamy bezmyślnie w reklamy na Facebooku i czytamy "kontrowersyjne wpisy" na LinkedInie, udając, że to rozwój osobisty. Co się stało?
Od klikania w "Strony o mnie" do życia w algorytmie...
Pamiętam, jak w podstawówce zakładało się stronki na republika.pl albo interia.pl. Albo nawet własny blog na blog.pl, zanim Agora stwierdziła, że "to się nie klika" i zamknęła wszystko w 2018 roku. Pamiętam też fora internetowe — wielkie, brzydkie i niesamowicie żywe. Każdy miał swój avatar, podpis z cytatem z "Matrixa" i totalnie zażarte kłótnie o to, czy Linux jest lepszy od Windowsa.
Dzisiaj? Fora umarły, blogi są modne tylko, jeśli są "lifestylowe", a osobiste strony zostały zamienione na kartę użytkownika w Google.
Zabójcy internetu mają imiona: Facebook, Google i ich smutni kuzyni.
Nie trzeba być profesorem socjologii, żeby zauważyć, że internet nie zdechł sam. Pomogli mu starzy znajomi:
-
Google: bo lepiej kliknąć w pierwszy link z reklamą niż szukać jakiegoś bloga o podróżach do Gruzji pisanych przez faceta, który naprawdę tam był.
-
Facebook: bo po co tworzyć własną stronę, skoro można wrzucić fotkę z grillem i dostać trzy lajki od cioci Grażyny?
-
Instagram i TikTok: gdzie treść jest ważna, ale tylko przez 15 sekund.
Unia Europejska próbowała coś z tym zrobić, np. rozporządzenie GDPR z 2018 roku (RODO dla wtajemniczonych), które spowodowało, że dziś każde kliknięcie na stronie zaczyna się od "Czy zgadzasz się na nasze cudowne ciasteczka?". Super, prywatność uratowana — teraz zamiast jednego trackera mamy trzy.
A jednak największym gwoździem do trumny była komercjalizacja wszystkiego. Pamiętasz złote czasy Allegro, kiedy to było miejsce dla kolekcjonerów, rękodzielników i ludzi sprzedających "używane książki"? Teraz to po prostu kolejna Biedronka Online, gdzie algorytm podpowiada mi maszynkę do golenia tylko dlatego, że kiedyś powiedziałem "broda" w rozmowie przy włączonym mikrofonie w telefonie.
"Enshittification" — albo po polsku: jak wszystko się psuje, kiedy zaczynają liczyć pieniądze.
Cory Doctorow wymyślił piękne słowo: enshittification — proces, w którym platformy najpierw są fajne, potem stają się nieznośne, a na końcu śmierdzą reklamami jak autobus w upalny dzień. Idealny przykład? Facebook. Najpierw wrzucaliśmy tam zdjęcia z imprez w akademiku, potem zaczęły nas zalewać posty typu "Jak w 3 dni zostać milionerem", a dziś dostajemy reklamy suplementów na prostatę (nawet jeśli mamy 26 lat).
I Polska nie jest tu wyjątkiem. Nasz lokalny internet też został wyczyszczony z kolorowych osobistych stronek. Onet, WP, Interia — dziś wyglądają niemal identycznie: clickbaity, śmieszne filmiki z TikToka i nagłówki typu "Nie uwierzysz, kto pokazał nowe zdjęcia kota".
Czy to koniec? Czy zostaniemy już tylko sługami algorytmu?
Nie całkiem. Pojawiają się ciekawe ruchy oporu. Rośnie popularność newsletterów (bo ludzie mają już dość scrollowania 500 razy, żeby znaleźć coś ciekawego). Więcej osób wraca też do klasycznego blogowania, bez optymalizacji SEO, bez clickbaitów typu "Numer 7 cię zaskoczy!".
Polski Mastodon? Działa. Maleńki, ale działa. Polskie mikroblogi i społeczności? Jeszcze walczą, jeszcze próbują.
I wiesz co? Może nie musimy wszystkiego zostawiać wielkim korporacjom. Może warto jeszcze raz założyć własną stronę, choćby po to, by przypomnieć sobie, jak to jest pisać coś, co nie jest zoptymalizowane pod reklamy i lajki.
Podsumowanie (czyli: jednak trochę nadziei)
Tak, internet się zmienił. Tak, większość przestrzeni została zawłaszczona przez kilku gigantów technologicznych. Tak, trudno jest dziś założyć bloga i przebić się bez sypania złotem na reklamę.
Ale póki istnieje jeszcze kawałek wolnego internetu — osobiste blogi, fora, newslettery — dopóty jest nadzieja. I dopóki pamiętamy czasy, kiedy internet był bardziej sercem niż kasą fiskalną, to może... może jeszcze nie wszystko stracone.
A teraz wyłącz tego Facebooka i idź załóż własną stronę. Na serio.