Ile razy to słyszałeś? „Ale ja nie mam nic do ukrycia, więc co mnie obchodzi prywatność?”. To zdanie stało się już swoistym memem – takim, co tylko z pozoru brzmi logicznie, a tak naprawdę świadczy głównie o braku zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi.
To jakby powiedzieć: „Nie potrzebuję wolności słowa, bo nie mam nic ciekawego do powiedzenia”. Albo: „Nie potrzebuję drzwi w łazience, przecież nie robię tam nic nielegalnego”.
Serio?
Prywatność to nie sekret. To prawo.
Zacznijmy od tego, że prywatność to nie to samo co ukrywanie czegoś. To przestrzeń, w której człowiek może czuć się swobodnie. Może myśleć, pisać, rozmawiać, szukać, eksperymentować – bez wścibskich spojrzeń, bez algorytmów analizujących każde kliknięcie, bez reklam targetowanych na podstawie depresji, o której nikomu nie mówił.
Bo jeśli każda twoja aktywność w sieci jest analizowana, logowana, sprzedawana i profilowana, to zaczynasz się autocenzurować. Przestajesz googlować „czy mam problem z alkoholem”. Przestajesz czytać o opozycji. Przestajesz być sobą. Zaczynasz być kimś, kogo „lepiej widzi system”.
**„Mam czyste sumienie” – gratuluję, ale to nic nie zmienia**
Możesz być najporządniejszym obywatelem na świecie, ale jeśli nie kontrolujesz, kto ma dostęp do twoich danych, to nie wiesz, jak te dane zostaną użyte… jutro, za rok, za pięć lat.
W Polsce wiemy, czym może się skończyć zbieranie danych „na wszelki wypadek”. Mieliśmy przecież swoją kartotekę obywateli w PRL. Znamy historie ludzi, którym przypomniano o ich „złym towarzystwie” sprzed 20 lat.
Dziś to nie SB, tylko algorytm scoringowy, który nie da ci kredytu, bo „zachowujesz się jak ktoś, kto może nie spłacać”. Albo AI rekruter, który cię odrzuci, bo twoje zainteresowania nie pasują do „profilu lidera”.
„Ale przecież to tylko dane techniczne…”
Tak, jasne. Tylko:
– lokalizacja (czyli gdzie sypiasz, gdzie pracujesz, gdzie bywasz),
– historia przeglądania (czyli co cię trapi, co cię kręci, czego się boisz),
– metadane z rozmów (czyli z kim się kontaktujesz, jak często, jak długo),
– dane z aplikacji (czyli czy ćwiczysz, ile ważysz, czy masz okres, kiedy się upijasz), to przecież żadne dane osobowe, prawda?
**Oddaj mi swój PIN**
Zróbmy więc tak: skoro „nie masz nic do ukrycia”, to podeślij mi na priv PIN do swojej karty, dostęp do maila i historię wyszukiwań z ostatnich 6 miesięcy. Obiecuję, że nie zrobię nic złego. Przecież ufamy sobie, nie?
Nie? No właśnie.
A może by tak… inaczej?
Zamiast udawać, że prywatność to luksus dla przestępców, może zacznijmy ją traktować jak tlen w przestrzeni cyfrowej. Coś, czego nie widać – ale jak zniknie, to dusimy się wszyscy.
Zacznij od małych rzeczy:
– uważaj, komu i na co dajesz zgody,
– używaj alternatyw open source (np. ProtonMail, Signal, Firefox),
– blokuj skrypty śledzące (uBlock Origin, Privacy Badger),
– myśl dwa razy, zanim wrzucisz kolejne zdjęcie swojego dziecka na Instagrama.
Bo prywatność nie jest o tym, co robisz.
Prywatność jest o tym, kim możesz się stać, kiedy nikt cię nie obserwuje.